Trasa rowerowa / Cycling route
data / date: 21 czerwca 2014 r. / June
przebieg całkowity / total: 130 km = 81 miles
czas/wyprawa/time: 12,5 h
przebieg trasy / course: Manchester/Northenden – Stockport – Marple – Chisworth – Charlesworth – Glossop – Snake Pass – Upper Derwent – Bamford – Hope – Castleton – Edale – Chapel-en-le-Frith – High Peak – Pott Shrigley – Addington – Poynton – Hazel Grove – Stockport – Manchester
uczestnicy: sam / alone
Opis / Description: O tym, że Gallou tak łatwo się nie poddaje nawet gdy są niepowodzenia nie trzeba nikomu tłumaczyć. W zeszłym tygodniu podjąłem niefartowną próbę wyjazdu w góry a dziś już są przeze mnie rozjechane. Jakby ktoś pytał – to już jest teren płaski 😉 It’s joke oczywiście, że żartuję. W te góry, ale już w ich obrzeża planuję jeszcze trzy wyjazdy. Jeden jak już wspominałem w innym wpisie do Shefield, drugi będzie po okolicach Rochdale a trzeci na sam szczyt Mow Cop przy mieście Buxton. Najciężej będzie dojechać do Shefield. Trzeba zatem utrzymywać formę.
Wziąłem się także na inny sposób po spostrzeżeniu jaka tutaj panuje pogoda, bowiem zauważyłem, że nie ma sensu wyjeżdżać o godz. 6 rano w trasę, aby mieć więcej czasu dla siebie jak to zawsze praktykowałem by ją nadgonić. To jest Anglia. Tutaj wszystko robi się lazy.. znaczy się leniwie i powoli. Ostatnimi czasy w miarę normalne słońce pojawia się ok. godz. 8-9 a zachodzi po 21. Tak więc wyruszyłem w trasę przed godz. 8.
Wstaję o godzinie 7 rano i widzę promyki słońca. Cieszy mnie to niezmiernie, bo ile razy w końcu można podchodzić do tej samej trasy. A to pogoda nie ta, a to problemy z kolanem i inne wymówki. Jak to się mówi “do trzech razy sztuka” i tak faktycznie było. Motorem napędowym było także dla mnie zdanie, które powiedział mi kumpel, że jak tym razem nie dojadę do tej tamy w górach to żebym nie wracał do domu, bo mnie nie wpuści, heh. 😉 No to w końcu wypadało pokazać klasę i zrobić to swoim tempem. 😉
Trasa do samego miasteczka Glossop u podnóżu gór jest mi dość znana. Snake Pass (Pasmo Węża), czyli wijącą się drogę pod górę od tego miasta prowadzącą aż do Shefield po ich drugiej stronie znałem tylko z pierwszego podejścia. Wtedy wjechałem tylko na pewien poziom i zawróciłem z uwagi na to, że wcześniej też miałem zaliczone jezioro w innej części gór. Trzeba było zrobić rozeznanie i wiedzieć gdzie co się znajduje. Pomyślałem sobie, że niesamowity widok byłby nocą na tereny znajdujące się pode mną, ale to już by było nade niebezpieczne. To dosyć ruchliwa droga, na który wjeżdża ciąg samochodów i motorów w odstępie czasowym ok. 5 minut. Pięć minut ciszy i pięć minut szumu.
Najwyżej znalazłem się na wysokości 480m n.p.m. Oczywiście, że w porównaniu chociażby do polskich gór to mało, ale wystarczająco, żeby móc się zmęczyć.
Moim głównym celem było dostać się do tamy na jeziorze Derwent Reservoir, przy którym również znajduje się Centrum Informacji Turystycznej, w której otrzymałem potwierdzającą mój pobyt pieczątkę do rowerowej książeczki i małą mapkę obszaru. Warto było tu przyjechać i warto byłoby tu przyjechać raz jeszcze dla tych pięknych widoków. Kolejny raz mógłby być samochodem. Chciałbym tylko i wyłącznie pochodzić porobić nietypowe zdjęcia oraz przemierzyć jakiś pieszy szlak górski. Takich tutaj nie brakuje. Chociażby Pennie Way wzdłuż górskiego strumienia.
Kolejnym punktem zaczepienia na trasie było miasteczko Castleton. Jest to typowo turystyczne miejsce, gdzie na dosyć stromej górze znajdują się ruiny zamku. Tam już nie podjedziemy – trzeba podejść. Zobaczyłem go zatem tylko od dołu. Znalazłem ponownie Centrum Informacji Turystycznej – dodam, że całkiem dobrze zaopatrzone w materiały. Dostałem pieczątkę i pojechałem dalej.
Castleton
Wjechałem na wysokość 436m n.p.m na szczyt Mam Tor. Piękne widoki.
Tutaj już nie miałem jak sobie zrobić zdjęcia. Przy zakładaniu aparatu uszkodził mi się statyw, mała ruchoma plastikowa płytka. Niestety, bo to już drugi kupiony na giełdzie, który uszkodziłem. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Ten trzeci podjazd pod górę nie powiem, bo dał mi się mocno we znaki. Musiałem wielokrotnie prowadzić rower by móc go zdobyć, ale o tym, że będzie jeszcze kolejny za High Peak nie miałem pojęcia. Gdzieś pomyliłem drogę przez co wydłużyła mi się o tą górkę i kolejne kilometry. No cóż, przecież nie zawrócę pod tą samą górę, żeby ominąć tą co mam przed sobą, bo na to samo wyjdzie. W tym miejscu miałem kryzys podjazdowy i już dosyć roweru na kolejne lata. Mówiąc wprost i dosyć łagodnie – już nim rzygałem.
Stanąłem po tych ostatnich męczarniach przy drodze obok murku, by móc założyć podkolanówki. Im wyżej tym bardziej wieje. Samochody przejechały zrobiło się cicho i nagle coś mnie od tyłu ciężko wystraszyło szelestem i parsknięciem. Spojrzałem w dół w sam róg murku nieco pode mną a tam takie piękne stworzenie wraz z rodziną:
Oczywiście, że pogłaskałem konia i powiedziałem mu, że jest beautiful – piękny. Jakby inaczej 😉
To czego jeszcze nie widziałem do tej pory to na pewno ogromnie skupione stado owiec i baranów. W całej ciszy górskiej było słychać z oddali roznoszące się echo z “beeeeeee”
Powoli opuszczam góry i naprawdę się z tego cieszę, bo zaczynał mi się kończyć prowiant. Dojechałem do miejscowości Poynton, gdzie zakupiłem fish&chips (rybę z frytkami), czego wcale nie żałuję choć nie była tania. Naprawdę się najadłem.
Na zegarku było już przeszło po godzinie 19:30 a tu zza chmurek wyszło piękne aż rażące swoimi barwami słońce, które jeszcze długo świeciło. Tak jak mówiłem. Tutaj rozpogadza się dopiero w południe a na wieczór jest najpiękniejsza pogoda 🙂
Podsumowując: wyjazd uważam za bardzo udany i obfity fotograficznie i na następny raz, na kolejne chwile zastanowienia, czy jechać, czy też nie mówię: JECHAĆ!
Mapa przejazdu/ Trip on the map:
All photogallery:
Obejrzyj pełną fotogalerię: